K+  K-      A  A  A
brama

72. rocznica przybycia pierwszego transportu do obozu Gross-Rosen

opublikowane: 2 sierpnia 2012

W dniu 72. rocznicy przybycia pierwszego transportu do obozu Gross-Rosen, spójrzmy na pierwsze dni sierpnia 1940 oczami Stanisława Wądołowskiego oraz Stanisława Wójciaka, którzy znaleźli się w setce więźniów, przybyłych jako pierwsi do tego nieludzkiego miejsca katorżniczej pracy, będącego dla tak wielu miejscem śmierci.

Stanisław Wądołowski:

„W dniu 2 sierpnia 1940 roku, w godzinach przedwieczornych, na południowo-zachodni stok kamiennego płaskowyżu, położonego w kierunku południowym w odległości około 3 kilometrów od małej osady Rogoźnica /dawniej Gross-Rosen/, w województwie wałbrzyskim, przyjechały cztery wielkie samochody, których potężne platformy, okryte były szczelnie naciągniętymi, brezentowymi plandekami.

Na ściernisku, po sprzątniętym owsie, przy wąskiej drożynie, prowadzącej do Rogoźnicy, na obszernym skłonie, stały dwa, nowo zbudowane baraki, przy czym jeden z nich ogrodzony był drutem kolczastym z placykiem w formie przybliżonego kwadratu o bokach około sześćdziesięciu metrów.

Na czterech rogach ogrodzenia zabudowane były wieże drewniane, z zainstalowanymi na nich reflektorami i ciężkimi karabinami maszynowymi. Drugi barak znajdował się poza ogrodzeniem, pod skalnym tarasem, nieopodal olbrzymiego dębu.”

Stanisław Wądołowski:

„Był wtedy piękny, słoneczny dzień 2 sierpnia 1940 roku, godzina około szóstej po południu.

Wchodziliśmy do ogrodzenia, popędzani, bici i poszturchiwani przez esesmanów. Na wieżach wartowniczych zaciągnięte zostały posterunki, a wycelowane lufy broni maszynowej w środek ogrodzonego drutem kolczastym baraku i wznoszące się od północy strome i dzikie skały granitowych kamieniołomów zdawały się nam mówić: ”Tu nie ma żadnej nadziei”.

Rozpoczął się dla nas nowy okres w naszym życiu.

Na mapie znalazł się również nowy punkt – miejsce zagłady i wyniszczenia wielu, wielu tysięcy niewinnych ludzi.”

Stanisław Wądołowski:

„Po uporządkowaniu spraw „organizacyjnych” wyprowadzono nas z ogrodzenia, zaopatrzywszy uprzednio w kilofy, łopaty, szpadel, nosze i taczki. Na południowym skłonie terenu, o podglebiu skalistym, tam, gdzie powstał później „mały obóz”, wytyczone były palikami zarysy baraków, placyków i alejek. Jakiś cywilny Niemiec, chyba majster z opaską na rękawie, zaczął rozstawiać poszczególne grupy więźniów instruując o formie i sposobie pracy. Chodziło głównie o zdejmowanie nakładu ziemi ze skalistego podłoża, odnoszenia jej na formujące się tarasy, niwelowanie terenu, co wymagało kucia skały, dla otrzymania poziomej płaszczyzny.

Otoczył nas łańcuch esesmańskich posterunków z psami. Rozpoczęło się piekło na ziemi. Przy nieustannym wrzasku i biciu kopaliśmy ziemię i kuliśmy skałę, a musiało odbywać się to w ciągłym ruchu i biegu /Laufschritt/, bez odrobiny wytchnienia bez chwili odpoczynku. Pod okiem Petera i jego pomocnika Janka, „Hansa” jak kazał nazywać się ów kolega nasz – padaliśmy, ryliśmy skałę, ładowaliśmy taczki i biegiem, biegiem, woziliśmy je na wskazane nam miejsca, wracaliśmy do swoich stanowisk i z powrotem i znów ładowaliśmy, kuliśmy granit, bici, pokrwawieni, zaszczuci.

Tak rozpoczął się pierwszy dzień w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen.”

Stanisław Wądołowski:

„Ujrzeliśmy po raz pierwszy olbrzymie sztolnie, wyrobiska, budynki i hale. Zrozumieliśmy, że te ponure i dziko wyglądające, poszarpane skały, staną się dla nas i wielu tysięcy przybyłych po nas ludzi, grobem, straszliwym miejscem wyniszczenia.

Lecz nie było czasu na refleksje. Zaprowadzono nas przed wielkie złomowisko granitowych bloków i każdemu kazano wziąć na ramię bryłę kamienia. Sformowano kolumnę, kierującą w stronę naszego miejsca pracy. Trudno było dźwigać te kamienie. Obolałe, okaleczone ręce i barki nie wytrzymywały ciężaru, sił również już nie starczało, gdyż pobyt w obozie, a przedtem gestapowskie więzienia i krwawe przesłuchania zniszczyły już w poważnym stopniu nasze organizmy. Głód i katorżnicza praca – dokonały reszty. Byliśmy już wyczerpani i wygłodzeni – dźwiganie takich ciężarów przerastało nasze siły. Toteż, ten pierwszy marsz z granitowymi blokami stał się szczytem naszych udręczeń. Wielu pod ciężarem kamieni padało. Musieli zrywać się natychmiast pod gradem razów zadawanych kijami, kopniakami i kolbami karabinów, przez eskortujących esesmanów. Krzyki, wyzwiska i jęki bitych i maltretowanych ludzi, niosły się głośnym echem w tym dzikim, skalnym odludziu. Tak doszliśmy do miejsca naszej pracy i na wskazanych odcinkach składaliśmy przyniesione głazy. Służyć one miały jako materiał na fundamenty pod zręby baraków, których gotowe elementy zwożono już na plac budowy. To dźwiganie kamieni odbywało się odtąd codziennie, w południe, lub po skończonej pracy przed apelem wieczornym.

O godzinie szóstej wieczorem, pierwszy dzień pracy dobiegł końca. Nieludzko zmęczeni i wyczerpani, wróciliśmy do baraków.”

Stanisław Wójciak:

„Pracowałem z Cichockim Franciszkiem przy fundamentach pod nowe bloki. Myśl o ucieczce nie dawała mi spokoju. Namówiłem Cichockiego, żeby mnie zamurował. Prosiłem też Cichockiego, żeby zalał mnie cementem zabezpieczając niewidoczny otwór do oddychania, a w nocy bym uciekł. Początkowo się zgadzał, lecz później zrezygnował. Na nic moje plany. Pierwszym, który uciekł z obozu był Stanisław Matuszewski z Tomaszowa, jednak pod laskiem został zastrzelony.”

Stanisław Wądołowski:

„W drugiej połowie sierpnia zdarzył się wypadek, który przeszedł do historii obozu.

W południe, jak zwykle, gdy zabrzmiał sygnał na przerwę obiadową, kolumny robocze ustawiły się piątkami i wymaszerowały do ogrodzenia obozowego. Straże zostały ściągnięte i tzw. „Postenkette” zlikwidowana. Dotychczas nie było liczenia na placu budowy stanu liczebnego więźniów i po przybyciu kolumny do ogrodzenia, łańcuch posterunków przestawał istnieć. Podczas wydawania obiadu usłyszeliśmy jakieś krzyki, ujrzeliśmy wybiegających z baraku esesmanów z psami, powietrzem targnęły strzały broni maszynowej. Ujrzeliśmy, jak w kierunku południowym, po rozległym skłonie ku strumykowi i zaroślom, biegł więzień. Widoczny był jak na dłoni. Zanim psy dobiegły go już wcześniej został trafiony kulami.

Podczas pracy, schował się do wykopanego na placu budowy rowu, przykrytego jakimś płatem części baraku i po odmaszerowaniu grup roboczych i ściągnięciu posterunków, rzucił się do ucieczki.

Swoje umiłowanie wolności przypłacił niestety życiem. Przyniesiono go wkrótce do obozu, rzucono przed wrotami i przy wyjściu naszym do pracy kazano patrzeń na zwłoki. Oddaliśmy mu milczący hołd, jako pierwszemu, poległemu naszemu koledze. Wypadek ten wpłynął na nas wszystkich bardzo przygnębiająco. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w krótkim czasie czekać nas może wszystkich taki sam lub podobny koniec.”